Wspomnienie o ks. prof. dr hab. Tadeuszu Dajczerze
Ks. Bolesław Szewc
Spotkanie
Był to ostatni semestr moich studiów seminaryjnych – luty 1988 roku. Rozpoczął się wykład monograficzny z dziedziny religioznawstwa zatytułowany „Pochodzenie religii”. Wykładowca był inny niż pozostali – domagał się, żeby zadawano mu pytania. Z wielkim znawstwem omawiał wielkie religie niechrześcijańskie. Była to niespotykana apologia chrześcijaństwa ukazująca jak wielkim skarbem jest Ewangelia i wiara katolicka i jak ubogie są te inne religie. Wykład okazał się znakomity, wciągający. Czekałem na niego jak na ucztę duchową. To było moje pierwsze spotkanie z ówczesnym ks. doc. dr hab. Tadeuszem Dajczerem. Potem przyszły święcenia i pierwsze trudne dla mnie lata kapłaństwa. Od piętnastu lat zawsze towarzyszył mi jakiś kapłan – duchowy autorytet. Teraz szczególnie zapragnąłem kierownika duchowego i szukałem go. Byłem związany z nieformalną grupą kapłańską, którą nazywaliśmy „Przymierzem kapłańskim”. Niektórzy koledzy trafili już do ks. Tadeusza pod jego kierownictwo duchowe. Któregoś dnia, we wrześniu lub październiku 1989, jeden z nich powiedział, że ma umówione spotkanie z ks. Tadeuszem, a nie może pójść i zaproponował, że odstąpi mi swój termin. W ten sposób trafiłem do ks. Tadeusza w charakterze penitenta. Już na tym pierwszym spotkaniu ks. Tadeusz ukazał mi moje doświadczenia w świetle wiary i ujrzałem w nich zdumiewający Boży sens. Od razu poprosiłem go o kierownictwo duchowe. On jakby się wahał, ale zgodził się. Na spotkaniach z nim zapisywałem wiele stron notatek. Odsłaniał przede mną wciąż nowe perspektywy drogi do Boga, pomagał mi odkrywać ogromną sferę nieświadomości nie poddanej łasce. Przede wszystkim pomagał zdumieć się Bogiem i Boga wybierać. Na początku, gdy byłem wikariuszem w Tarczynie, zorganizowanie spotkania z ks. Tadeuszem i dotarcie na nie było bardzo trudne. Przyjeżdżałem na godzinę 22, nieraz trochę jeszcze czekałem i zaczynało się spotkanie, które kończyło się po północy. Potem szedłem przespać się u jego sąsiada na plebanii. Wstawałem przed 5.00 i szedłem na powrotny pociąg lub autobus, a ks. Tadeusz o 6 rano szedł do konfesjonału, gdzie czekało już na niego wiele osób do spowiedzi. W tym czasie miał około 400 stałych penitentów. Bardzo mocno eksploatował się i wyglądał jak ktoś bardzo niezdrowy.
Znawca życia wewnętrznego i świętych - powstanie Ruchu
Ks. Tadeusz Dajczer poza swoją profesją religioznawcy interesował się i autentycznie żył życiem wewnętrznym oraz bez reszty poświęcał się prowadzeniu swoich penitentów jego drogami. Dzięki ks. Tadeuszowi trafiłem do Ruchu Rodzin Nazaretańskich założonego w 1985 roku wśród osób związanych z nim poprzez jego posługę w konfesjonale lub udział w prowadzonych przez niego spotkaniach poświęconych życiu wewnętrznemu. Założenie Ruchu przypisano ks. Tadeuszowi i on na to się zgadzał, ale faktycznie żadne struktury nigdy go nie interesowały i ich tworzenie zostawiał świeckim animatorom, a sam zajmował się duszami ludzkimi. Powstanie samego Ruchu było inicjatywą świeckich, a szczególnie Sławomira Bieli. Ks. Tadeusz czasem prywatnie mawiał, że właśnie Sławomir Biela Ruch założył. Jednak publicznie nigdy nie zaprzeczał, że to on sam jest założycielem. Bez ks. Tadeusza nie byłoby jednak pierwszych członków Ruchu i nie byliby należycie formowani. Czyż nie zasługuje on zatem na miano założyciela? Ks. Tadeusz nie chciał mieć żadnej władzy w Ruchu, przekazał ją przy pierwszej nadarzającej się okazji księdzu Andrzejowi Buczelowi. Nigdy nie widziałem, żeby ingerował w zarządzanie Ruchem, poza jednym wyjątkiem dalej opisanym, we wrześniu 2007 roku. Interesował się tylko sprawami sumienia powierzonych sobie osób. Te sprawy sumienia mogły czasem dotyczyć ich odpowiedzialności za Ruch, ale ks. Tadeuszowi chodziło o dobro ich duszy i nie kierował czynami i życiem żadnego człowieka. Ks. Tadeusz często w swojej drodze czerpał z doświadczeń świętych i błogosławionych. W ich pismach szukał rozwiązania swoich problemów. Świetnie znał wielu z nich. Pasjonował się poznawaniem wad świętych, bo to właśnie one powodowały często szczególne działanie Boże. Świętych poznawał w sposób niespotykany – bo nie teoretycznie, ale próbując żyć według tego, czym oni żyli.
Wykładowca i pisarz
Ks. Tadeusz miał niezwykły talent dydaktyczny. W jego wykładzie musiał być zawsze postawiony problem i zawarty pogląd. Ciekawe postawienie problemu sprawia, że słuchacze zainteresowani są jego rozwiązaniem. Poglądowość zaś żywo do nich przemawia, ułatwia zrozumienie i przyswojenie zagadnienia. Mawiał, że uczył się tego od ks. prof. dr hab. Tadeusza Gogolewskiego. W swoich konferencjach i pismach duchowych dbał jeszcze o trzeci element, który nazywał atrakcyjnością. Chodziło tu o pociągnięcie słuchacza, czy czytelnika, by pójść we wskazanym kierunku, podjąć określone działanie. Niektórzy nazywają to funkcją dydaktyczną języka. Gdy chodzi o wypowiedzi o życiu duchowym, to nieraz funkcja informacyjna wypowiedzi schodziła na daleki plan, aby skupić się na tym, by pobudzić słuchacza, czy czytelnika do przyjęcia określonej postawy lub dokonania określonego wyboru. Sam wobec swoich pism był nadzwyczaj krytyczny. Z reguły zatrudniał kogoś do poprawiania stylu tego, co pisał, uważając, że sam pisać nie potrafi. Jednak wiele jego pism zostało opublikowanych bez potrzeby większych poprawek stylistycznych.
Niezwykłe umiłowanie dusz ludzkich
Ks. Tadeusz był niespotykanym kierownikiem duchowym. Dostosowywał się do penitenta, a jeśli widział, że nie może, to rozstawał się z nim. Jego kierownictwo przybierało tyle form, ilu miał penitentów. Widzę w tym jego niezwykłe umiłowanie dusz ludzkich. Dla jednych był tylko spowiednikiem i doradcą. Powierzali mu to, co chcieli, zasięgając u niego rady, on tych rad udzielał i na tym jego rola się kończyła. Dla wielu był rozumiejącym ojcem, umacniając ich wiarę w trudnościach, dodając odwagi do dalszej drogi. Nie zapomnę jego niezwykłej postawy, gdy znajomy student – kiedyś penitent ks. Tadeusza, przyprowadził do niego swego kolegę, który był zdecydowany na samobójstwo, ale zgodził się jeszcze pójść na to spotkanie. Był to czas, kiedy ks. Tadeusz był już dotknięty chorobami znacznie ograniczającymi jego siły. Nie wiem, jak wyglądało to spotkanie. Samobójca spędził u niego na Tamce całą noc. Wyszedł odmieniony. Ks. Tadeusz musiał potem odchorować nieprzespaną noc. Do samobójstwa nie doszło. Stanowił bardzo silną osobowość. Sądzę, że według klasyfikacji René Le Senne’a był bardzo silnym pasjonatem z dużym marsem, z szerokim polem świadomości i z bardzo silnym tendresse. To dawało mu duże możliwości rozumienia, wczuwania się w innych, jak i duże możliwości oddziaływania na nich. Jednak był człowiekiem przeoranym przez łaskę i często zachowywał się wbrew swojemu charakterowi. Potrafił potrząsnąć człowiekiem, aby pomóc mu wybrać Pana Boga, ale też potrafił być wycofujący się i uległy, gdy widział taką potrzebę duszy. To co mówił, miało z reguły cel tzw. dydaktyczny jako nadrzędny. Dlatego posługiwał się skrótami, uproszczeniami, przesadą, aby z różnych zawiłości wydobyć istotę tego, co w danej chwili było dla penitenta najważniejsze. Oddzielną kategorię jego podopiecznych stanowiła nieliczna grupa tych, którzy jego zdaniem byli szczególnie wybrani przez Boga i obdarowani. Jeśli u którejś z tych osób widział brak wyboru drogi do świętości lub jakiś kompromis, to potrafił być dla niej podobny do św. Jana Chrzciciela, który mówił o siekierze przyłożonej do pnia i o nieuchronnej karze. Wtedy mogła paść jakaś wstrząsająca przesadnia będąca pewnym skrótem, na przykład w rodzaju: „W takim razie nie ma dla ciebie zbawienia…” i na tym kończyła się rozmowa. Tego rodzaju wypowiedź była skrótem zdania: Jeśli nie zmienisz konkretnej postawy, to możesz się nie zbawić. Raz byłem świadkiem tego typu wypowiedzi ks. Tadeusza skierowanej do mojego penitenta, a zarazem jego syna duchowego. Rzeczywiście hiperbola była druzgocąca, choć jak każda hiperbola w sensie literalnym nieprawdziwa. Usłyszawszy ją, ten ktoś mógł, albo radykalnie przylgnąć do Boga, albo zakwestionować ks. Tadeusza. Ta osoba wybrała to drugie, przypisując ks. Tadeuszowi chorobę psychiczną i, co gorsza, rozgłaszając tę opinię między innymi wśród księży z Ruchu w Warszawie. Ma to doniosłe konsekwencje do dzisiaj. Ks. Tadeusz w trosce o wybrane dusze nie dbał o to, że jego rozmówca może narobić wiele szkody, gdy będzie zraniona jego pycha. Powiedział mi kiedyś: „Jak widzę pychę, to muszę zareagować.”
Próba pomocy Ruchowi
Nie uczestniczyłem w kierowaniu Ruchem Rodzin Nazaretańskich aż do listopada 2006 roku, gdy na prośbę poprzednika zostałem Moderatorem Ruchu w Archidiecezji Warszawskiej. Ruch po latach stał się organizacją, w której prym wiedli ludzie bardziej zainteresowani swoim miejscem w nim niż życiem duchowym. Byli oczywiście ci, którzy autentycznie poszukiwali Boga, ale oni byli w cieniu. Ruch był przy tym organizacją o strukturze wodzowskiej – moderator miał pełnię władzy i musiał się liczyć tylko z władzami Archidiecezji. Ja próbowałem na nowo zainteresować ludzi życiem duchowym, korzystając obficie z tego, czym żył i co pisał ks. Tadeusz, a żył wtedy Eucharystią. W wymiarze ludzkim był on jedynym źródłem duchowości w kręgu Ruchu. Brakowało mi zdolności organizacyjnych i umiejętności przewidywania, a wszystkie decyzje musiałem podejmować całkiem sam, choć pytałem o zdanie niektórych księży. Ks. Tadeusz zajmował się wyłącznie moją duszą. Najtrudniejsza sytuacja w Ruchu nastąpiła na wiosnę i w lecie 2007 roku, gdy wpływowy ksiądz zaczął niszczyć go podważając najważniejsze dla tego Ruchu autorytety. Ponadto nie wiadomo skąd do Kurii Archidiecezjalnej zaczęły napływać listy podważające dobre imię osób ważnych dla Ruchu, w tym ks. Tadeusza i samego Ruchu. Nigdy tych listów nie widziałem, ale mówiono mi o nich w Kurii. We wrześniu 2007 roku Ks. Tadeusz widząc dramat Ruchu spytał się mnie, czy ja chcę, żeby on jako założyciel włączył się w to. Odpowiedziałem, że bardzo o to proszę, jeśli tylko on widzi jakąś możliwość zaradzenia problemom. Wcześniej odwiedził go ks. Arcybiskup Kazimierz Nycz, przy okazji swojego pobytu w parafii na Tamce. Ks. Tadeusz był zadowolony z tego spotkania. Wtedy otrzymał numer telefonu komórkowego ks. Arcybiskupa. Teraz skorzystał z tego numeru i zaczął telefonować do swojego przełożonego. Ks. Tadeusz na bieżąco dokładnie relacjonował mi te rozmowy, bo dotyczyły one Ruchu a ja byłem jego moderatorem. Obydwaj chcieli zaradzić konfliktowi w Ruchu i szukali zadowalającego rozwiązania. Po wspólnym rozważeniu różnych możliwości ks. Tadeusz kiedyś spytał się ks. Arcybiskupa: „Czy to co założyłem mogę rozwiązać?” Wydawało się, że ks. Arcybiskup gotów był zaakceptować taką możliwość i tak to zrozumiał ks. Tadeusz. Wtedy, było to 15 września, napisał list do ks. Arcybiskupa, w którym formalnie wyraził decyzję Założyciela, aby wobec braku innego wyjścia Ruch rozwiązać w Archidiecezji Warszawskiej. Ks. Arcybiskup nie zaakceptował jednak tej decyzji i sytuacja pozostała niezmieniona. To była jedyna znana mi interwencja ks. Tadeusza w sprawy Ruchu inne niż duchowość.
Potem jeszcze chciał mi pomóc w pojednaniu z ks. J.P. i ks. T.G. Sam wystąpił z inicjatywą swojego spotkania z ks. J.P., do którego doszło w październiku 2007 i na którym przeprosił go za swoją pomyłkę co do N.N., o której poniżej. Na tym zakończyła się jego próba pomocy Ruchowi.
Życiowy dramat
Historia relacji ks. Tadeusza z N.N., który w latach siedemdziesiątych pojawił się na jego spotkaniach studenckich w Kościele Najświętszego Zbawiciela, była wielkim dramatem jego życia. N.N. powiedział wtedy do ks. Tadeusza: „Bóg do mnie mówi”. Nieco później mówił o Matce Bożej: „Ona jest obecna przeze mnie, posługuje się mną.” Ksiądz Tadeusz, w roku 1990, powiedział do mnie, że jeżeli ktoś tak mówi, to albo jest chory psychicznie, albo jest to coś, co wymaga ciągłego badania. Powiedział też wtedy, że nie znajduje u N.N. żadnego potwierdzenia choroby psychicznej. Stał przed dylematem: albo uznać N.N. za chorego psychicznie, albo założyć, że to co on mówi ma sens, czyli ma miejsce szczególne działanie Boże i nieustannie badać to zjawisko. Dramat ks. Tadeusza polegał na tym, że widząc wiele dobra związanego ze spotkaniami N.N. z członkami Ruchu wybrał to drugie rozwiązanie. W roku 1992 rozmawiał o N.N. z ks. Prymasem, który nakazał, żeby się temu przyglądać i zasugerował żeby N.N. wycofał się z publicznych wystąpień. Tak też się stało. Od roku 2005 ks. Tadeusz mówił do mnie, że bardzo zastanawia go to, że u osób, które miały kontakt z N.N. nawet przez wiele lat, nic się nie dzieje w sensie życia wewnętrznego. Proces rozeznania zjawiska związanego z N.N. zakończył się na wiosnę 2007 roku, gdy ks. Tadeusz oceniając owoce działalności N.N. stwierdził, że nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, tylko ludzkie wybitne zdolności psychologiczne i socjotechniczne, oraz teoretyczna znajomość życia wewnętrznego.
Jedyne oparcie – Chrystus Eucharystyczny
Zastanawiam się, jak mogło dojść do takiej pomyłki ks. Tadeusza. Otóż rozeznanie było niezwykle trudne, bo bardzo dużo niewątpliwego dobra działo się w związku ze spotkaniami członków Ruchu z N.N. i dopiero po wielu latach pojawiły się wątpliwe owoce lub ich brak. Drugą ważną okolicznością była niespotykana maryjność ks. Tadeusza. On bardzo osobiście przeżywał swoją relację z Matką Bożą, traktował Ją jako swoją ukochaną Matkę.[1] Wszystkie wydarzenia swojego życia przeżywał w relacji do Niej. Może przez to łatwiej zaufał, że to Pan Bóg stawia na jego drodze pewne szczególne narzędzie Matki Bożej. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Z pewnością jednak miała ta historia ogromne znaczenie dla życia wewnętrznego ks. Tadeusza, który dzięki temu przeżył głębokie oczyszczenia. Ks. Tadeusz w roku 2005 przeszedł kryzys zdrowotny. Pojawiła się niezwykle trudna do leczenia infekcja wirusowa przynosząca wielkie cierpienie fizyczne. Równocześnie pojawiły się szczególne ciemności wewnętrzne. W tym mniej więcej czasie usłyszałem od niego pierwsze bardzo krytyczne wypowiedzi na temat wątpliwych owoców działalności N.N. Zostało mu jedno jedyne oparcie – Chrystus Eucharystyczny. Doświadczenie to urosło do pełni prawdopodobnie w 2005 roku. To Chrystus Eucharystyczny stał się jedynym i wystarczającym sensem jego życia. Byłem wielokrotnie świadkiem, jak odradzał się na nowo sprawując Eucharystię. Z tego doświadczenia zrodziły się książki z serii Rozważania o Eucharystii. Umierając wierzył, że Kościół odrodzi się przez Eucharystię objętą życiem wewnętrznym.